Accept - wielu zapomniało dziś o tym niemieckim zespole, są i tacy, którzy dopiero teraz dowiedzą się o jego istnieniu. To dzięki albumom takim jak "Breaker" (1981), "Restless And Wild" (1982), "Balls To The Wall" (1983) zespół wyniósł kraj niemiecki na światowy poziom heavy metalu. Udo i jego kompani zgodzili się cofnąć myślami o dobre 30 lat i opowiedzieli, jak metodą małych kroczków stali się legendą rocka. Zaczęło się niepozornie... Początki wyglądały bardzo niewinnie. Chłopcy dorastali w dwóch niemieckich miastach: Solingen oraz Wuppertal. Ich spokojne dzieciństwo w żadnym stopniu nie wskazywało na to, co wydarzy się już za kilka lat. Udo Dirkschneider twierdzi, że "nie przypomina sobie niczego nadzwyczajnego. Lata młodości przebiegały bardzo szczęśliwie, bez specjalnych problemów". Tę samą opinię podziela perkusista Stefan Kaufamann (Urodzony w 1960 roku): "Klasyczna młodość w Wuppertal - normalni rodzice, normalne otoczenie, bezproblemowa szkoła, naprawdę nic specjalnego". Gitarzysta Wolf Hoffmann (rocznik 1959) także nie wyłamuje się z rewolucyjną wypowiedzią: "Ja również miałem bardzo spokojne dzieciństwo. Żadne spektakularne akcje nie miały miejsca. Moja rodzina wywodziła się ze średniej klasy, nikt nie wykazywał nadzwyczajnego zainteresowania muzyką. Klasyczny schemat edukacji, gimnazjum itd. Co zaś się tyczy gitary: zacząłem grać, gdy miałem 13 czy 14 lat". Wiemy, że Udo zajął w Accept miejsce przy mikrofonie, jednak wcześniej przechodził okres fascynacji fortepianem. "Szybko zaprzestałem grania" - przyznaje. "W wieku 14 lat zacząłem śpiewać, stawiałem pierwsze kroki w lokalnym zespole. Od tej pory nie zajmowałem się już niczym więcej, poza wokalem". Stefan, poza grą na pianinie, nie raz dzierżył w swych dłoniach także akordeon. Poza tym "dzięki mamie, która grała na gitarze, ja także sięgnąłem po ten instrument. Gdy miałem 14 lat dowiedziałem się, że jakaś kapela z okolicy poszukuje perkusisty. Poprosiłem brata, by zapłacił za mój zestaw perkusyjny i tak się zaczęła przygoda z bębnami". Wolf od razu wiedział, jaki instrument będzie jego domeną: "Jeden z moich kumpli miał w domu gitarę i namówił mnie, bym wypróbował ten sprzęt. W niedługo potem udało mi się wybłagać rodziców i kupili mi akustyczne wiosło". Udo opowiada, jak zdobywał doświadczenie muzyczne: "Zaczynałem w zespołach z mojej okolicy, to z nimi występowałem po raz pierwszy. Wtedy to wszystko traktowałem jeszcze jako hobby. W najśmielszych planach nie miałem, by muzykę brać na poważnie, jako profesję na całe życie. Muszę przy tym dodać, że w tamtych czasach nie było w Niemczech zespołu rockowego, który dokonałby jakiegokolwiek przełomu. Oczywiście, pomijam przy tym sytuację na scenie europejskiej. Moją pierwszą kapelą był Band X, która karierę rozpoczęła gdzieś w okolicach 1968 roku. Na gitarze grał tam Michael Wagener, znaliśmy się ze szkoły (Wagener okazał się w jakiś czas później, tj. w latach 80. i 90. jednym z największych rock- i metalproducentów; przyp.red.). Graliśmy wtedy dużo coverów, między innymi Ten Years After, czy The Rolling Stones, gdyż to była muzyka, której ludzie chcieli słuchać w klubach. Ale już wtedy komponowaliśmy także własne utwory. Pomimo faktu, że w pierwszych latach działalności graliśmy całkiem sporo koncertów, nie udało nam się podpisać z żadną wytwórnią kontraktu płytowego. Zmieniliśmy nazwę na Accept, bo to brzmiało zdecydowanie lepiej. W tym czasie Michael zdecydował się odstawić gitarę w kąt i zająć miejsce za konsoletą w studio. Takie zajęcie uważał za sto razy lepsze niż uderzanie w struny. Od początku śpiewałem po angielsku, z prostego powodu - słowa po angielsku brzmiały lepiej niż po niemiecku. Niemiecki wydawał mi się też zbyt ostry, nie pasował do naszego stylu muzycznego. Kiedy dziś mam pomysł na jakiś tekst, jego podstawy buduję po niemiecku. Kiedy dopracowuję go do ostatecznej wersji, zmieniam słowa na angielski. Powracając jednak do znów do naszych początków - mieliśmy kilka przeobrażeń składu, nowi muzycy byli jednak zawsze lepsi, niż ci, którzy odeszli. Z czasem uzbierała się już spora ilość naszych własnych kompozycji. W okolicach 1975 roku skład ustabilizował się i byliśmy gotowi na kolejny, znaczący krok w karierze". Zanim Wolf i Stefan trafili do Accept, nie byli tak doświadczonymi muzykami, jak Udo. Stefan przyznaje, że "w przeciągu czterech lat grałem w trzech, czy czterech lokalnych zespołach, to było między 14 a 18 rokiem życia. Jeden z nich nazywał się Frenzy, drugi Fethers Of Invention. To nie było jednak nic poważnego. Graliśmy rocznie około 10 występów, próby mieliśmy raz w tygodniu". Wolf miał jeszcze mniej wspólnego z graniem: "Zanim zacząłem grać w Accept, pogrywałem z kumplami w dni wolne od szkoły. Dawaliśmy wprawdzie koncerty na żywo, ale nie możemy w tym wypadku mówić o jakimś konkretnym zespole". Z miasteczka w wielki świat Pod koniec roku 1975 skład grupy kształtował się następująco: Udo przy mikrofonie, Gerhard Wahl plus Wolf na gitarach, Frank Fredrich za talerzami oraz Dieter Rubach na basie. Wolf przypomina sobie, jak dołączył do kapeli: "Miałem 16 lat. Kiedy trudnisz się muzykowaniem w małym mieście, znasz wszystkich, którzy robią to samo. Jeden z kumpli opowiedział mi o kapeli z sąsiedniego miasta, Solingen, która poszukiwała drugiego gitarzysty. Pojechałem tam, zaprezentowałem się i dostałem tę robotę. Robotę w Accept". Pierwszy koncert z takim składem odbył się w Solingen, w "Haus der Jugend" (coś a la dom młodzieży). "Mieliśmy pewne problemy z techniką" - przypomina Udo - "ale koniec końców publice bardzo podobał się nasz występ. Oczywiście, ten show odbył się w małej sali, praktycznie graliśmy w malutkiej klitce, nikt nie brał tego na poważnie. W życiu nie przypuszczaliśmy, że dzięki tej kapeli będziemy zarabiać na życie". Mimo małych gaży, nie za dużych nadziei na przyszłość zespół potrafił się zorganizować. Udo stwierdza: "Różnica między nami, a innymi zespołami polegała na tym, że ćwiczyliśmy każdego dnia, co, logicznie, sprawiło, że bardzo szybko zaczęliśmy lepiej brzmieć. Pomimo tego, że nie wyobrażaliśmy sobie, że dzięki muzyce moglibyśmy zarobić kasę, to właśnie ona (muzyka) była naszą pasją. Do grania podchodziliśmy zawsze bardzo poważnie. Imaliśmy się wtedy każdej możliwej roboty: podczas gdy ja harowałem w fabryce, chłopcy chodzili jeszcze do szkoły. Próby odbywały się zawsze późnymi wieczorami, tak, że następnego ranka żadna siła nie była nas w stanie podnieść z łóżka". Wokalista śmieje się, za chwilę dołącza się gitarzysta: "Każdy z nas miał sporo zajęć, ale znajdowaliśmy czas każdego dnia, by ćwiczyć. I nie traktowaliśmy tego jako zabawy, a raczej porządną pracę. Zachowywaliśmy się właściwie jak profesjonalny zespół. W odróżnieniu od innych, miejscowych kapel, my już wtedy byliśmy bardzo zdeterminowani i wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć. Poza tym, od samego początku jako priorytet stawialiśmy własne kompozycje, pomimo tego, że graliśmy oczywiście covery Queen, czy Stonesów". W 1977 zespół opuścił Dieter Rubach, który szybko zastąpiony został przez Petera Baltesa. Udo przypomina sobie, że "Dieter opuścił nas, by grać w swoim pierwszym zespole. Całe szczęście, znaliśmy już Petera. On grał w Pythagoras. Osobiście nie uważałem tej grupy za jakąś nadzwyczajną. Bez skrupułów zaproponowaliśmy mu miejsce u nas, a on zgodził się bez wahania". Wolf mówi, że "Peter wydawał się być muzykiem, który nie grał dokładnie heavy metalu. On stawiał na eksperymenty, mieszał wiele gatunków. Przypuszczam, że jego wcześniejsza kapela grała dużo kawałków Franka Zappy i inspirowała się tym artystą. Sam Peter pozostawał pod wpływem wybitnych muzyków, co sprawiało, że był idealnym basistą. To od razu sprawiło, że dostrzegliśmy w nim talent. To nas zjednoczyło". Przełom w karierze Accept nastąpił we wrześniu '77, gdy to chłopcy grali na festiwalu "Rock am Rhein" w Düsseldorfie. "To bez wątpienia jeden z naszych największych koncertów" - stwierdza Udo. "Zajęliśmy trzecie miejsce w konkursie, urządzonym przez organizatorów festiwalu. Wygraliśmy wtedy możliwość darmowego nagrania demówki w profesjonalnym studio. Dzięki temu mogliśmy podpisać potem kontrakt płytowy". "Nie potrafię sobie już dziś przypomnieć, ile osób przyszło na ten festiwal. Na pewno widownia liczyła wtedy kilka tysięcy słuchaczy. Byliśmy maksymalnie zestresowani. Występ na tym festiwalu dał nam właściwie szansę zaistnienia, chociaż do dziś jestem przekonany, że wystąpiliśmy naprawdę fatalnie" - śmieje się Wolf. "Byliśmy zupełnie niedoświadczeni, poszliśmy na żywy ogień, ale daliśmy z siebie wszystko. Ludzie to docenili!". Po chwili gitarzysta wpada w nieco nostalgiczno-refleksyjny ton. Opowiada: "To wszystko było bardzo interesujące. W przeciągu dwóch lat stworzyliśmy już sporo piosenek, a ich ilość stale się powiększała. Jednak melodie melodiami, a w momencie, gdy mieliśmy wejść do studia nie było jeszcze do nich tekstów. Udo nie potrafił wtedy jeszcze wystarczająco dobrze mówić po angielsku. Używał wprawdzie słów i tonów, które niby przypominały angielski, ale tak naprawdę to daleko im jeszcze do języka Brytyjczyków. Krótko mówiąc: każdego wieczora przygotowywaliśmy teksty na następny dzień i próbowaliśmy to wszystko jakoś ze sobą połączyć" - ironizuje Wolf. "Widzę siebie znów przy stole w kuchni, jak przeszukuję słownik w poszukiwaniu co sensowniejszych wyrazów. By te teksty brzmiały na jakimś wyższym, intelektualnym poziomie. To dopiero było wyzwanie! Trzeba pamiętać, że mieliśmy wtedy po 17, 18 lat i zielono w głowie. Nie mieliśmy pojęcia, jak skomplikowane są takie sesje nagraniowe. Dzisiaj raczej niemożliwe byłoby nagrać płytę tak szybko. Już na wstępie trzeba mieć kilka demówek i, co najważniejsze, dużo szczęścia, by w ogóle marzyć o kontrakcie. Wtedy to wszystko było o wiele łatwiejsze, wytwórnie obdarzały zespoły dużym zaufaniem, dawały czas na rozwój. Mimo wszystko, przyznać muszę, że ta płyta i tak była porażką. Kilka miesięcy po wydaniu, sprzedaliśmy 3000 egzemplarzy. Myśleliśmy, że puszczą nas z torbami. Jednak wytwórni nie o to chodziło. Powiedziano nam tylko: "ok., całkiem nieźle jak na pierwszy album. Zobaczymy, co się jeszcze wydarzy!". Wtedy podchodziło się do tych spraw zupełnie inaczej, mogliśmy robić w studio, co tylko chcieliśmy. Nikt nie przychodził i nie mówił nam: ?to jest gówno, musicie to zmienić, w tym miejscu też jeszcze trochę do poprawki?. Naprawdę byliśmy wolni, genialnie!". Idziemy za ciosem Album, który wtedy nagrywali, nie ma właściwie nazwy. Zwykło się go rozpoznawać po tytule pierwszego utworu, czyli "Lady Lou". Udo stwierdza krytycznie: "Na tym krążku jest kilka dobrych kawałków, np.: "Lady Lou", "Sounds Of War", czy "Seawinds". Cały czas szukaliśmy jednak własnego stylu, nasze brzmienie podążało w przeróżnych kierunkach, co sprawiało, wrażenie chaosu. Z drugiej strony jednak, można na tej płycie odkryć elementy charakterystyczne dla Accept. One dopiero potem stały się dla nas rozpoznawalne?. Wolf uzupełnia wypowiedź kolegi: "Dziś śmieję się, gdy słucham tego krążka. On brzmi tak naiwnie, ale jednocześnie też entuzjastycznie". Wkrótce doszło do kolejnego przetasowania w składzie zespołu. Odszedł Gerhard Wahl, a na jego miejscu pojawił się Jörg Fischer. Muzycy nie pamiętają dokładnie, kiedy doszło do wymiany składu. Stefan twierdzi, że "Jörg grał wtedy w mojej kapeli, a Accept bezczelnie zabrał mi gitarzystę. Nie było mi wtedy do śmiechu. Doszedł do Accept dosłownie przed ich pierwszym wejściem do studia". Wolf weryfikuje tę wypowiedź: "Nie, Jörg doszedł do nas dokładnie po zakończeniu nagrywania debiutu. On nie grał na tej płycie, pojawił się jednak na zdjęciach w okładce. Dołączył do nas dokładnie tego dnia, kiedy mieliśmy sesję zdjęciową". Tak, czy siak, zespół ruszył w trasę. Udo stwierdza: "W południowych Niemczech graliśmy często dla amerykańskich żołnierzy. Wtedy też pojechaliśmy pierwszy raz do Holandii. Byliśmy tam dość popularni. W magazynie "Aardshok" przedstawili naszą sylwetkę i nagle, z dnia na dzień, staliśmy się w Niderlandach bardziej popularni niż w Niemczech!". Niedługo potem doszło do ostatniej zmiany składu - Stefan zastąpił perkusistę Franka Friedricha. Stefan opowiada: "Znałem zespół od jakiegoś czasu. Należałem w tamtych czasach do niewielkiej grupki osób z okolicy, które posiadały busika. Pewnego dnia musiałem przewieźć sprzęt mojej kapeli z pomieszczenia prób do studia, gdzie akurat znajdował się Accept. Mój kolega Jörg grał już u nich, i gdy Frank zdecydował się odłączyć, ponieważ nie chciał nigdy zostać profesjonalnym muzykiem, zostałem przez Jörga polecony kapeli". Z tak dobrym perkusistą w składzie, Accept był gotowy do ponownego wejścia do studia. Drugi longplay ukazał się w 1979 roku i nosił tytuł "I'm A Rebel". Tytułowy utwór jest do dzisiaj znakiem rozpoznawczym Accept, kapela gra go prawie zawsze na koncertach. Historia tej piosenki przedstawia się dość ciekawie, bo skomponowana została przez niejakiego George'a Alexandra: "Konkretnie chodziło o Alexa Younga, brata Angusa i Malcolma Youngów" - wyjaśnia Udo. "Ta piosenka została właściwie skomponowana dla AC/DC. Oni jednak nie chcieli jej grać. Sądzę, że koleś, do którego należało to studio, gdzie nagrywaliśmy, i który regulował też nasze finanse, posiadał akurat demo AC/DC z tą piosenką. Dlatego otrzymaliśmy do niej prawa autorskie". Wolf wtóruje: "Rzeczywiście, ten utwór został skomponowany dla AC/DC. Wydaje mi się, że cały czas jest gdzieś jeszcze demówka AC/DC z tą piosenką. Byłoby świetnie, gdybym pewnego dnia natknął się na to nagranie. Australijczykom nie podobał się ten kawałek akurat za bardzo, więc my go odziedziczyliśmy". "I'm A Rebel" przedstawił Accept także podczas swego pierwszego występu dla niemieckiej telewizji. Pewne fragmenty tego występu można obejrzeć na DVD "Metal Blast From The Past". Wolf wspomina z uśmiechem na twarzy: "Pokazywano to gdzieś w północnych Niemczech, naturalnie w żadnym MTV, czy w programach tego rodzaju. Wtedy nie było jeszcze wideoklipów. Mimo wszystko, musieliśmy wcześniej skorzystać z usług makijażystki - pierwszy raz w życiu! Potem wyglądaliśmy naprawdę fatalnie!". O samej płycie Udo mówi, że "sprzedawała się lepiej, niż jej poprzedniczka. Mimo wszystko, nie należy ona do moich ulubionych. Jest na niej kilka interesujących pozycji, np.: "I'm A Rebel", "Thunder & Lightning", czy piękna ballada "The King". Znajdzie się tu jednak też różne komercyjne tytuły, które w ogóle nie przypadły mi do gustu". Wolf twierdzi: "Nie pamiętam za bardzo tego krążka, dawno go nie słuchałem. Myślę jednak, że ta płyta nie była niczym genialnym i zawierała kilka dziwnych kompozycji. Uwielbiam "I'm A Rebel", ale jeśli chodzi o resztę?... cały czas poszukiwaliśmy jeszcze swojej tożsamości?. "I'm A Rebel" ukazał się w ciężkich momentach dla egzystencji zespołu: "Znajdowaliśmy się wprawdzie w drodze na szczyt, ale nie wiem z jakich powodów, wytwórnia i management wcale nas wtedy nie popierały. Rzadko występowaliśmy, nie mieliśmy wystarczająco dobrej promocji". Stefan stwierdza, że "nie było w zasadzie żadnego poparcia. Zwróciliśmy się do prawnika, by zajął się papierkową robotą. Znajdowaliśmy się w takim momencie kariery, że gdyby profesjonalista nie zajął się sprawami wewnętrznymi i organizacyjnymi, na pewno nie bylibyśmy w stanie pójść dalej i stać się zawodowcami. Prawie cały rok 1980 spędziliśmy na uwalnianiu się od tych, co życzyli nam źle. Przy okazji, doprowadziło to do rozpadu zespołu, ponieważ nie widzieliśmy żadnego światełka na końcu tunelu". Zmiany, zmiany... Muzycy zdecydowali się rozpocząć współpracę z producentem Dirkiem Steffensem, który brał już udział w nagrywaniu "I'm A Rebel". Realizacją dźwięku zajął się wspomniany wcześniej Michael Wagener. Wokalista opowiada: "On pracował w tamtym czasie dobre kilka lat w USA. Chciał się rozwinąć, nabrać doświadczenia. Potem wrócił do Niemiec i zajął się między innymi dopracowaniem naszego dźwięku. Oczywiście, zaproponowaliśmy mu także pracę przy tworzeniu trzeciego albumu pt.: "Breaker". Ponieważ Michael był przecież muzykiem, dokładnie wiedział, jakie brzmienie będzie najlepsze. Powiedzmy sobie szczerze - nigdy nie przypuszczałem, że zostanie on top producentem muzycznej sceny" - śmieje się Udo. Stefan: "Zmieniliśmy sposób nagrań. Wszystko zapisywaliśmy na żywo i równocześnie: perkusja, bas, gitary rytmiczne. W ten sposób uwolniliśmy się od wszelkich "agresorów". Byliśmy szczęśliwi, że odnaleźliśmy się na nowo, że wszystko znów się uporządkowało. Podczas prób i nagrań uwalnialiśmy całą wściekłość. Pierwszy raz powiedzieliśmy: chcemy, by ta płyta brzmiała tak, a nie inaczej. Wcześniej musieliśmy po prostu postępować tak, jak nam kazano". I rzeczywiście, gdy dziś słucha się krążka "Breaker" nikt nie ma wątpliwości, że brzmienie Accept zmieniło się na lepsze. Zaraz po ukazaniu się tego albumu, w roku '81, doszło także do przeobrażeń w sferze organizacyjnej. Gaby Hauke przejęła pozycję managera, później została żoną Wolfa. Owa dama odegrała bardzo dużą rolę w kształtowaniu kapeli. Począwszy od następcy "Breakera", krążka "Restless And Wild" stała się nawet obok Udo autorką tekstów (występowała pod pseudonimem Deaffy). Wolf mówi, że "Gaby załatwiła nam udział w europejskiej trasie koncertowej Judas Priest w '81. Zdecydowaliśmy się grać jako support i finansować to z własnej kieszeni. Nasza droga nie była w tamtych czasach usłana różami, więc pomoc Gaby dużo nam dawała. Te występy za granicą stały się dla naszej kariery bardzo ważne, dzięki nim podpisaliśmy potem lukratywny kontrakt z dużą wytwórnią i całe pieniądze, które zainwestowaliśmy, zwróciły nam się z nawiązką". Stefan dodaje: "Podjęliśmy spore ryzyko, ale opłacało się, bo to była dla nas dobra szkołą życia. Spędziliśmy wtedy pierwszą, profesjonalną trasę koncertową i zaprzyjaźniliśmy się z Priestem. W Anglii, gdzie odbywała się większość koncertów, reakcje na naszą kapelę były coraz bardziej entuzjastyczne. Na początku dzieciaki stały niemrawo pod sceną, po kilku występach skandowały na bis". Nie ma to jak kobieca dłoń w kreowaniu wizerunku. Dzięki Gaby Accept zmienił image, co sprawiło, że kapela ostatecznie ukształtowała swój wizerunek sceniczny: "Nie mieliśmy do tamtej pory zdefiniowanego image'u. Wiedzieliśmy jednak, że potrzebujemy czegoś takiego, dlatego udaliśmy się różnych "metalshopów". Znalazłem tam mój strój i stwierdziłem, że wyglądam w nim całkiem nieźle" - śmieje się Udo. "Gaby potwierdziła, że pasuje on do mnie jak ulał i dodała, że najlepiej byłoby, gdybym dodał do niego jeszcze jakieś ciekawe detale i obciął włosy. Najpierw nie chciałem się na to zgodzić, ale w końcu zdecydowałem się na ten krok. I to była dobra decyzja". Wolf opowiada o swojej żonie: "Gaby doskonale obmyśliła sobie koncepcję naszego wyglądu. Namówiła nas, byśmy zrobili sobie sesję zdjęciową. Dokładnie wiedziała, co mamy założyć, by uzyskać określoną, muzyczną tożsamość. To także ona jest autorką naszej choreografii scenicznej. Oczywiście, wrzucaliśmy swoje trzy grosze, ale to Gaby miała decydujące zdanie". Co się działo potem, wiemy - krążek "Restless And Wild", a potem także i "Balls To The Wall" oraz "Metal Heart" ugruntowały pozycję Accept jako jednej z najważniejszych kapel heavy metalowych.
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL